Z Wrocławia na Śnieżkę
O turystach i ich prognozie pogody. Radek i Kasia w dzikich ostępach Karkonoszy
W lesie było bardzo mokro – czasami tak, że trzeba było schodzić z drogi i iść bokiem, by ominąć „przeszkody terenowe o wilgotności 100 procent”. Deszcz nadal padał, ale bliskość celu mobilizowała do dalszego marszu. Na mapie zaznaczona była na Rozdrożu Kowarskim wiata, co też było mocnym dopingiem, choć ja wyrażałem obiekcje, bo jakoś nie mogłem sobie jej przypomnieć z październikowej wędrówki. Po dotarciu pod wskazany wyżej adres okazało się, że wiaty oczywiście nie ma! Po bardzo krótkim postoju ruszyliśmy dalej. W końcu wyszliśmy na asfalt.
Dochodziło południe. W związku z tym mieliśmy zatrzymać się na Anioł Pański. Podążając szybkim tempem z Piotrkiem, oddaliłem się dość znacznie od pozostałych. Gdzieś za Rozdrożem pod Sulicą czekałem na resztę. Czekałem i czekałem, aż wynurzył się zza zakrętu Artur. Był sam, więc wznowiłem wędrówkę i wkrótce skręci liśmy z Piotrkiem na niebieski szlak, którym ścięliśmy serpentyny drogi na Przełęcz Okraj. Krótki postój pod drzewem i masz. Wyjście na asfalt, ostatnie kilkaset metrów i schronisko. Raj, oaza, przystań i wymarzone miejsce na porządny obiad!
Parking przy obiekcie był pusty, co sugerowało brak tłumu. Tak było istotnie – w środku spotkaliśmy tylko dwójkę turystów. Zrzuciliśmy mokre kurtki, wieszając je na kołkach i zamówiliśmy z Arturem pierogi (były pycha, polecam!).
Czekając na pierogi i Kasię z Radkiem przysłuchiwaliśmy się dwójce turystów. Dziewczyna i chłopak – na oko starsi od nas – siedzieli nad jakimś grafikiem i dyskutowali. Padały m.in. nazwy Zakopane i Turbacz, więc chyba robili jakąś „Grand Tour” po polskich górach. Nie mieli przy sobie plecaków, ale z rozmowy wynikało, że nie mają też samochodu. Zapewne nocowali w schronisku (mieli suche rzeczy!) i teraz debatowali nad czymś ostro. Zdaje się, że rozważali sens wejścia na Śnieżkę w taką pogodę, jaka była aktualnie za oknem. Padło bardzo optymistyczne stwierdzenie, że wg prognozy (jakiej?) ma padać między 12 a 15. Dziewczyna wychodziła z założenia, że się wypada i będzie w miarę. Ta wieść bardzo podniosła mnie na duchu, choć mam awersję do prognoz pogody w górach (poprzedniego wieczora Piotrek mówił, że wg prognozy ma w niedzielę 3 lipca spaść na Śnieżce 10 mm deszczu – tymczasem tyle lało się nam w drodze na Okraj na głowę chyba w ciągu każdych 10 minut :-) ). W końcu wyszli, a my nadal czekaliśmy na Kasię i Radka. Trochę się martwiłem, więc w ruch poszły telefony. Radek nie odbierał, a Kasia była poza zasięgiem... Parafrazując scenę z filmu „Helikopter w ogniu”:
- C2, this is QQ. We have 2 MIA: Kasia Herlender and Radek Kołkowski.
- Roger that.
W pewnym momencie wydawało mi się, że widzę ich za oknem, że Radek robi zdjęcie i że idą dalej bez zatrzymania. Pobiegłem w skarpetkach (buty się suszyły) do drzwi i wyjrzałem przed schronisko, ale ich nie było. Zaalarmowałem Artura, który wyszedł w butach. Dość długo nie wracał, ale wreszcie wszedł z Radkiem i Kasią. Okazało się, że za oknem wcale nie wiedziałem ich!
Nasi „zagubieni w akcji” wyglądali jak zmokłe kury. Przemokli na wylot! Okazało się, że też wpadli na pomysł skrócenia drogi asfaltem, ale wybrali zły szlak, skręcili gdzieś w dół, a gdy zorientowali się, że idą źle, postanowili iść na przełaj. W rezultacie wpakowali się w jakieś iglaki i wykroty, gdzie Radek przebił sobie badylem swe adidasy. Radek pytał, czemu nie zaczekaliśmy, a gdy wyjaśniłem, powiedział, żebym lepiej nie wiedział co o mnie myślał, przedzierając się przez karkonoskie ostępy, bo to się nie nadaje do powtórzenia (Radek słynie ze stoickiego spokoju i to musiałoby być ciekawe doświadczenie usłyszeć z jego ust potok takich słów bardzo szczęśliwy).
Radek rozpoczął wykręcania skarpetek zalewając pół podłogi w barze (wcześniej pod kurtkami Piotrka, Artura i moją utworzyła się spora kałuża, tak samo jak koło mojego plecaka; Artur zresztą sięgając po jakąś rzecz do swego plecaka stwierdził, że ma na dnie kałużę bardzo szczęśliwy).

Przez Czechy na Śnieżkę
Po tym, jak Kasia z Radkiem doprowadzili się w miarę do porządku, przedstawiłem swój plan „ataku szczytowego”. Istniało kilka dróg, którymi mogliśmy pójść z Przełęczy Okraj na Śnieżkę. Standardową byłby szlak niebieski przez Czoło i Skalny Stół. W takim przypadku czekało nas jednak mordercze podejście na Kowarski Grzbiet, strome, a w dodatku w tą pogodę z pewnością błotniste i śliskie. Ponadto na wypłaszczeniu grzbietu też czekało błoto i slalom między kamieniami.
Można było częściowo trawersować grzbiet czerwonym szlakiem przez Czechy, wychodząc tuż przed Sowią Przełęczą. My zdecydowaliśmy się na szlak żółty, który łukiem omijał grzbiet i wychodził przy schronisku Jelenka. Był najkrótszy, ponadto wiódł w większości drogą asfaltową.
Opuściliśmy więc progi schroniska i ruszyliśmy w stronę nieodległej granicy. Po czeskiej stronie kręciło się trochę ludzi. Szlak przez połowę trasy do Jelenki opadał, by potem iść w górę, miejscami dość stromo, ale zupełnie znośnie. Przy Jelence nawet się nie zatrzymaliśmy. Rzuciłem tylko przelotne spojrzenie i widziałem kogoś siedzącego w jadalni przy oknie – w ciepełku i pewnie przy piwku :-)
Nas czekała teraz przeprawa z Czarną Kopą. Dopóki szliśmy wśród drzew, a potem w wysokiej kosówce, korzystałem z parasola. Wiało coraz mocniej, więc niedaleko wierzchołka Czarnej Kopy schowałem parasol i naciągnąłem kaptur na głowę.
Było już wyraźnie słychać wycie huraganowego wiatru.

„Nie sądziliśmy, że ktoś przyjdzie w taką pogodę. Wiatr wieje 200 km/h!”
Znów ten wiatr! Znałem go. W marcu zeszłego roku też tak wiało. W październiku w nocy też. Choć może nie aż tak silnie. Teraz z tym wiatrem padał deszcz – choć padał to chyba źle powiedziane. On sunął poziomo z prawej strony w lewą z imponującą prędkością wbijając się z ogromną siłą w nasze sylwetki. Nie będę się tu silił na
literacki opis, bo nikt, kto czegoś takiego nie przeżył, nie zrozumie, co to znaczy nie móc iść pod górę, albo zostać zepchniętym w jednej sekundzie z prawej strony szlaku na lewą...
Nie zależało mi na tym, by być na Śnieżce jako pierwszy. Tak się jednak stało, że znalazłem się z przodu grupy i to mi dane było stanąć pierwszemu z całej piątki przy słupku z magiczną tabliczką „Snežka”. Do godziny 16 brakowało jednej minuty. 45 godzin i 48 minut upłynęło od chwili, gdy ruszyliśmy z wrocławskiego Rynku...
Nie ucałowałem słupka z tabliczką, wspomnienia z trasy nie przemknęły mi przez głowę, nie rozpierała mnie radość – ja po prostu chciałem wejść pod dach i napić się herbaty!
Obszedłem „talerze” i wszedłem do restauracji. Ta cisza! Nie wieje, nie pada...
Wnętrze zmieniło się od ostatniej wizyty we wrześniu 2010 r. podczas Przejścia dookoła Kotliny Jeleniogórskiej. Powstała kawiarnia, a obok restauracja.
Skierowałem się w stronę lady. Zauważyłem czwórkę ludzi, którzy siedzieli apatycznie w kilku miejscach. Nagle mnie zobaczyli. Zrobił się ruch i zanim nawet zdążyłem ściągnąć plecak, już usłyszałem pytanie: „Co ciepłego podać do picia? Herbatę? Grzańca?”. Ludzie, dajcie mi ściągnąć plecak! - pomyślałem.
Zamówiłem herbatę (6 zł, jakby ktoś pytał). Pani, której płaciłem, powiedziała: „Nie sądziliśmy, że ktoś przyjdzie w taką pogodę. Wiatr wieje 200 km/h!”.
Ile?! - spytałem nie bardzo dowierzając
200 km/h.
Chyba wiedzieli, co mówili, skoro przez ścianę sąsiadują z obserwatorium meteorologicznym...
Pani spytała jeszcze, czy jestem sam. Powiedziałem, że za mną idzie trzech kolegów i koleżanka. Ledwie wziąłem z lady herbatę, już się zjawiła reszta ekipy.
Lokal był czynny do 17.00, my opuściliśmy go 25 minut przed zamknięciem.

„Dziękuję Wam!”
W tym miejscu w zasadzie mógłbym skończyć tą relację. Trzeba jednak dodać kilka słów wyjaśnienia.
Ze Śnieżki schodziliśmy Drogą Jubileuszową. Widoczność była fatalna: 10, może 15 metrów. Wydawało mi się, że wiatr nie wieje już z taką siłą, jak w drodze na szczyt, zresztą weszliśmy też po drodze w odcinek osłonięty od wiatru. Przy Śląskim Domu nie zatrzymaliśmy się, tylko od razu zaczęliśmy schodzić czerwonym szlakiem przez Kocioł Łomniczki. Zejście wymagało wiele uwagi i było raczej wolne. Przy Wodospadach Łomniczki spotkaliśmy jedynego turystę na szlaku na całej wyprawie – pan szedł z psem (jak to się ma do przepisów w Karkonoskim Parku Narodowym?), ale pies najwyraźniej się bał przejść przez kładkę nad Łomniczką. Zaczerpnąłem wody z potoku i dałem ją też Arturowi – tak samo, jak 3 lata temu, gdy schodziłem z Królowej Sudetów z Marcinem Całusem po przejściu trasy Legnica-Śnieżka.
Krótki postój był jeszcze przy schronisku nad Łomniczką. Potem już tylko zejście żółtym szlakiem do Wilczej Poręby i zapakowanie się do dwóch aut, które po nas przyjechały. Jazda 140 km/h autostradą, by zdążyć na 21.30 na Mszę do dominikanów we Wrocławiu. Z Radkiem byliśmy spóźnieni 5 minut, reszta jakieś 10.
Po Mszy spotkaliśmy się przed kościołem. „Teraz pora na jakieś przemowy” - powiedziała Kasia.
Powiedziałem tylko „Dziękuję Wam!”. Umówiliśmy się na spotkanie „poekstremowe”. Każdy ruszył w swoją stronę. Wyprawa dobiegła końca.


Cóż więcej dodać? My, którzy uczestniczyliśmy w marszu na Śnieżkę, nigdy go nie zapomnimy. Pozostanie wspaniałym wspomnieniem. Oto nasza historia. Nie napisałem wszystkiego, wiele rzeczy zostało w sercu, bo trudno je wyrazić słowami...



PS A co się stało z parasolką Radka? Podmuch wiatru na grzbiecie Karkonoszy zerwał czaszę i poniósł ją hen daleko. Radek został z rączką w dłoni i rączkę ową zabrał ze sobą na pamiątkę pan zielony


  PRZEJDŹ NA FORUM