NOWE POSTY | NOWE TEMATY | POPULARNE | STAT | RSS | KONTAKT | REJESTRACJA | Login: Hasło: rss dla

HOME » EXTREME » Z WROCŁAWIA NA ŚNIEŻKĘ

Przejdz do dołu strony<<<Strona: 2 / 2    strony: 1[2]

Z Wrocławia na Śnieżkę

  
Pawel_QQ
04.07.2011 08:32:02
poziom 4

Grupa: Moderator

Posty: 209 #727467
Od: 2008-9-27
Udało sięwykrzyknikwykrzyknikwykrzyknik Pięcioro uczestników: Kasia, Radek, Artur, Piotrek i ja w czasie 45 godzin 48 minut (w tym 7 godzin snu) przeszło trasę Wrocław-Śnieżka, wchodząc na szczyt w niedzielę 3 lipca o godzinie 15.59 w huraganowym wietrze (jak poinformowano nas w restauracji, jego prędkość dochodziła w porywach do 200 km/h!) i deszczu.

Przypominam o spotkaniu "poekstremowym", którego termin wyznaczyliśmy na najbliższy czwartek na godzinę 19.00. Niech każdy przyniesie coś do jedzenia i picia oraz zdjęcia (np. na pendrivie). Ja wezmę laptopa wesoły
  
Pawel_QQ
07.07.2011 15:05:18
poziom 4

Grupa: Moderator

Posty: 209 #729992
Od: 2008-9-27
Z Wrocławia na Śnieżkę (1-3 lipca 2011)

„Poczekajcie na mnie!”
Gdy w piątek 1 lipca wychodziłem z pracy, niecałe 3 godziny dzieliły mnie od momentu rozpoczęcia trasy Wrocław-Śnieżka. Powrót do domu, obiad, ostatni na kilkadziesiąt godzin prysznic, pakowanie potrzebnych rzeczy – i już trzeba było ruszać. Oczywiście autobus musiał się spóźnić i już w myślach redagowałem SMS-a do Radka rozważając, jak to fajnie, gdy główny organizator spóźnia się na „swoją” wyprawę... Autobus jechał jednak nadzwyczaj szybko (biorą pod uwagę piątkowe późne popołudnie w wielkim mieście) i kilka minut przed „Godziną 0” wmaszerowałem od strony ul. Wita Stwosza na wrocławski Rynek. Zbliżając się do EMPIK-u pilnie wypatrywałem „naszych”, sądząc, że cała ekipa już będzie na miejscu. Przed EMPIKiem, w miejscu gdzie zawsze się zbieraliśmy, nie stał jednak nikt! Dopiero po chwili zobaczyłem pod ścianą tuż przy wejściu Artura. Po chwili dołączył Piotrek, brakowało jednak Kasi i Radka. Zacząłem się obawiać, że stoją oni na Ładnej przy drogowskazie przy „Skalniku”, więc sięgnąłem po telefon komórkowy. I co widzę – dwa SMS-y: od Kasi i od Radka. Kasia pisze, że spóźni się „kilka minut”, Radek, że dziesięć, kończąc dramatycznym apelem „poczekajcie na mnie!”. No, będzie nas ścigał – powiedziałem do zebranych :-)
Gdy wszyscy dotarli na miejsce, mogliśmy ruszać. Była godzina 18.11.

„Szlakiem tablic unijnych dotacji”
Ustaliliśmy, że na Bielany idziemy trasą zaproponowaną przez Radka – tak więc szliśmy szeroką ławą ulicą Świdnicką, następnie Powstańców Śląskich i za zajezdnią tramwajową odbiliśmy w prawo w ul. Krzycką (mijając ul. Zimową powiedziałem Arturowi, że niedaleko mieszka „Gregor” z Forum NPM-u :-) ). Przeszliśmy przez Most Kleciński i ul. Wałbrzyską dotarliśmy pod kościół NMP Królowej Polski, gdzie odbiliśmy w ul. Czekolodawą. Minęliśmy rondo, przeszliśmy pod autostradą i wkrótce przecinaliśmy już parking przez Parkiem Handlowym Bielany. Dotarcie nań zajęło nam półtorej godziny.
Czekał nas teraz kilkukilometrowy odcinek wzdłuż drogi krajowej nr „35” zajmującej jedno z czołowych miejsc pod względem statystyki wypadków na Dolnym Śląsku. Pokonaliśmy go szybko i za wiaduktem nad Autostradową Obwodnicą Wrocławia i rondem, gdzie niebezpieczna „35” skręcała w prawo poszliśmy prosto docierając do Tyńca Małego . Tam odbiliśmy w lokalną drogę prowadzących do Żernik Małych i wkrótce dotarliśmy do tej miejscowości, z której najlepiej chyba zapamiętaliśmy ogromną posiadłość (trudno ją nazwać zwykłym domem), na terenie której stała tablica z informacją o unijnej dotacji do rolnictwa. Już wiadomo, za co powstał ten pałac :-) Potem praktycznie w każdej mijanej miejscowości widzieliśmy tablice z informacją że „taka to a taka” inwestycja została zrealizowana ze środków unijnych. Po pewnym czasie wpadłem na pomysł, żeby naszą trasę na Śnieżkę ochrzcić mianem „szlaku tablic unijnych dotacji” :-)
Kolejną mijaną miejscowością było Krzyżowice, gdzie kilka dni wcześniej była moja siostra w związku z ubieganiem się o pracę w tamtejszej szkole. Ul. Ogrodową, a następnie Kątecką maszerowaliśmy w kierunku Gniechowic. Centralnie przed nami widoczna była Ślęża. To jeszcze spory kawałek – pomyślałem.

„W takim tempie dojdziemy na Śnieżkę jutro na 16!”
Było już ciemno, gdy we wschodniej części Gniechowic opuściliśmy asfalt skręcając w biegnącą w kierunku południowo-zachodnim drogą. Na mapie wyglądała całkiem obiecująco – jak droga bita – w rzeczywistości okazała się drogą polną. Radek zaświecił już czołówkę, reszta póki co szła bez światła. Po dotarciu na wschodni skraj Górzyc zrobiliśmy pierwszy dłuższy postój (wcześniejsze zatrzymania były bardzo krótkie i wynikały z konieczności wyboru odpowiedniej drogi), podczas którego mogliśmy wreszcie coś zjeść i wyciągnąć czołówki (zapadła już noc). Mimo ustaleń , że nie będziemy forsować ostrego tempa, w ciągu 4 godzin przeszliśmy jednym ciągiem 24 km! Odpowiadało to przytaczanej przeze mnie wcześnie opowieści o wspomnieniach niemieckiego żołnierza z późnego lata 1914 r., który opisywał, jak z kolegami maszerował non stop 4 godziny co dziesięć minut mijając kolejny kilometr – zupełnie tak jak my, tyle że oni maszerowali w pełnym ekwipunku i silnym jeszcze letnim słońcu... Chyba tuż przed dotarciem na ten postój powiedziałem: „W takim tempie dojdziemy na Śnieżkę jutro na 16!”, przy czym Radek korygując podał, że o 17 ;-)
Już wcześniej padł pomysł, by skrócić trasę do Rogowa Sobóckiego idąc torami kolejowymi (linia Wrocław-Sobótka-Świdnica), które przecinały naszą trasę, przy czym ja zaznaczyłem: „Ty Radek idziesz z przodu” (wtedy Artur spytał: A kto z tyłu? :-) ). Nie bardzo wiedzieliśmy, w jakim stanie są te tory (na mapie zaznaczono: „ruch towarowy” - ostatni pociąg osobowy jechał tamtędy w czerwcu 2000 r.!), więc decyzję mieliśmy podjąć dopiero po ich oględzinach. W dalszej drodze w stronę Ślęży tematem nr 1 była w związku z tym kolej, a zwłaszcza wypadki (przywoływałem m.in. reportaż oglądany przed laty, którego bohaterem był maszynista opowiadający o wypadkach, w których uczestniczył).
Tory okazały się mocno zarośnięte (choć szyny nie były całkiem zardzewiałe), więc kontynuowaliśmy marsz dotychczasową drogą. Wkrótce dotarliśmy do Olbrachtowic . Jak się okazało, porządna polna droga zaraz za nimi rychło się skończyła i podążaliśmy czymś będącym raczej zarośniętą ścieżką.
W Starym Zamku mieliśmy pierwsze lekkie pobłądzenie – nie skręciliśmy na czas i weszliśmy prosto na czyjeś podwórko, gdzie kończyła się droga. Po krótkim namyśle wróciliśmy mały kawałek, skręciliśmy gdzie trzeba i dalej już bez problemów doszliśmy asfaltem do Michałowic. Za nimi skręciliśmy wraz z niebieskim szlakiem w lewo i tuż po godzinie 23 byliśmy w Rogowie Sobóckim, gdzie przy cukierni urządziliśmy sobie postój na wystawionych tam ławach i huśtawce. Radek rozbawił nas informacją, że podczas spontanu w lutym byli w Sobótce po 12 godzinach od wymarszu spod „Renomy” :-)
Po przemarszu przez Rogów i dotarciu do Sobótki chętni mogli zrobić zakupy w czynnym sklepie monopolowym (ale nie zabieralismy w drogę „procentów” :-) ). Czekało nas pierwsze poważne podejście na trasie: ponad pół kilometra różnicy wzniesień między Sobótką a Ślężą. Trasą był tradycyjnie szlak czerwony.
Mijając sobótczański OSiR pokazałem go Arturowi, mówiąc że była tam baza pierwszego „Tropiciela” (listopad 2008). O godzinie 1.25 opuściliśmy asfalt i zagłębiliśmy w las porastający Ślężę...
Cóż można napisać o podejściu? Chyba tylko to, że szliśmy szybko :-) No i w pewnym momencie cała ekipa oprócz mnie szła szeroką leśną drogą, a ja ścieżką za szlakiem i nawet na chwilę straciłem z oczu światełka ich czołówek.
Im wyżej, tym silniej szumiał w koronach drzew wiatr. Ślęża to taka góra, na której szczycie niemal zawsze wieje, stąd nie było to dla nas specjalnym zaskoczeniem. Niemiłe było jednak to, że wiatr przewiewał także ostro szczytową polanę przed Domem Turysty, na którą dotarliśmy o 2.27. Mieliśmy zatrzymać się tam na posiłek, ale wiatr zmienił plany. Najpierw ewakuowałem się z ławki na schody wiodące do drzwi Domu Turysty (idąc za przykładem Radka), a potem ustaliliśmy, że wejdziemy tylko na wieżę widokową i schodzimy na Przełęcz Tąpadła i tam będziemy jeść.
Na wieży wiało niesamowicie, zaś kontakt rąk z lodowato zimnymi poręczami nie należał do miłych doznań... Panorama nocnego Dolnego Śląska rozświetlonego tysiącami świateł była piękna, ale wiatr skutecznie zniechęcał do dłuższej kontemplacji. Krótkie spojrzenie na światła Świdnicy i dalekie światełko Chełmca górującego nad Wałbrzychem, wspólne zdjęcie (dobrze, że nie zwiało Radkowi aparatu ze słupka!) i na dół.

Tempo zaczyna spadać. Mój kryzys
Zejście na Przełęcz Tąpadła zaczęliśmy ok. 3 w nocy i po pół godzinie siedzieliśmy już na ławkach przy parkingu. Była to pora przedświtu i zaczęło się robić jasno. Wyłączyliśmy czołówki i zajęliśmy się konsumpcją śniadania. Nad nami przewalały się szare chmury o niezbyt atrakcyjnym wyglądzie. Miałem nadzieję, że nie zechcą zrzucić nam na głowę swej zawartości...
Po posiłku ruszyliśmy na żółty szlak, aby ominąć asfaltowy odcinek z przełęczy do wsi Tąpadła. Po niecałym kilometrze opuściliśmy szlak skręcając w leśną drogę, która doprowadziła nas na wschodni skraj wsi Tąpadła. Tuż przed nią Artur zmienił swoje górskie buty na adidasy. Pomimo tego, że sugerowałem przed wyprawą zabranie obu typów obuwia, sam – z braku miejsca w plecaku – zabrałem tylko górskie, patrzyłem więc z pewną zazdrością na Artura. Zresztą cała ekipa poza mną szła w adidasach!
Czekało nas teraz mnóstwo asfaltu – do samej Świdnicy bite 12 kilometrów. Do przełęczy Tąpadła nie czułem ani senności, ani bólu nóg – teraz poczułem jedno i drugie. Szło się opornie, więc już po 2,5 km marszu asfaltem zrobiliśmy postój w Wirach. Położyłem się na ławce wyciągając nogi na oparcie, gdyż był to sprawdzony przez pielgrzymów sposób na bolące nogi. Pomogło :-)
Maszerowaliśmy teraz równolegle do Wzgórz Kiełczyńskich. Pogoda zaczęła się robić coraz ładniejsza – znikły gdzieś szare deszczowe chmury i niebo było teraz niebieskie z nielicznymi białymi obłokami. Ślęża oddalała się coraz bardziej, a zza niej wynurzało się słońce. Był to piękny widok i kilkakrotnie oglądałem si za siebie, podziwiając krajobraz i maszerującą z tyłu ekipę. Było jednak zimno, ponieważ od czasu do czasu wiał lodowaty wiatr.
Po 4,5 km w Gogołowie był kolejny postój na tamtejszym przystanku PKS – znak, że organizm zaczyna się dopominać o swoje. Z tej wsi widać już było wyraźnie wieżę świdnickiej katedry.
Ostatnie kilometry przed Świdnicą to dla mnie pamiętny odcinek. Dochodziliśmy do półmetka naszej wyprawy. Szedłem sam z przodu i nagle zupełnie się rozkleiłem. W głowie zaczęły wirować myśli o bolących nogach oraz senności. Wkrótce pojawiła się pokusa, która rosła i rosła, aż mózg zaczął emitować nieustannie jedno słowo – zrezygnować! Doszedłem przecież do połowy trasy, to i tak dużo! Pół godziny drogi stąd jest przystanek PKS. Autobusem godzinę do Wrocławia, z dworca pół godziny do domu. Za dwie godziny mogę wziąć prysznic, a za dwie i pół spać ile chcę! Nikt mnie nie zmusi, żebym szedł dalej – niech oni sobie idą! Wiedziałem już nawet, co powiem, komunikując rezygnację.
Wtedy jednak, tak nieoczekiwanie jak przyszedł kryzys, nastąpiła mobilizacja. Od dawna nie toczyłem ze sobą takiego wewnętrznego dialogu jak w tamtej chwili! Byłem na siebie wściekły, że chciałem tak łatwo się poddać! To prawda, bolały mnie nogi, czułem że robi mi się na lewej stopie wielki pęcherz, byłem senny i zmęczony... Ale – tłumaczyłem sobie – inni też są śpiący, też bolą ich nogi, też mają swoje kontuzje (Piotrek do tego momentu zdążył połknąć kilka APAP-ów) i jakoś idą.
Im bardziej byłem na siebie wściekły, tym bardziej przyspieszałem, a im bardziej przyspieszałem, tym lepiej zdawałem sobie sprawę z tego, że mam jeszcze dużo sił i że dojdę na Śnieżkę choćby nie wiem co. Spojrzałem w tył – reszta ekipy była dość daleko. Ciekawe, czy się zdziwili, że tak nagle przyspieszyłem?
Tak więc najcięższą walkę na całej trasie stoczyłem samotnie przed samą Świdnicą. Nigdy już później ani na sekundę nie pojawiła się myśl o rezygnacji. Droga do domu wiodła tylko przez szczyt Śnieżki!

„Czy ludzie tutaj nie jedzą śniadań?”
Przeszedłem pod trzema wiaduktami kolejowymi i przy dużym rondzie zatrzymałem się. Prosto szła droga do centrum, w prawo obwodnica do „35-ki”, zaś w lewo ulica Okrężna, którą mieliśmy iść, by łukiem ominąć centrum. Usiadłem nieopodal na murku przy niewielkim skwerku. Zdjąłem buty oraz skarpety i przyjrzałem się uważnie stopa. Odcisk na lewej nie wyglądał dobrze. Był wielki jak dwie pięciozłotówki. Trzeba go było koniecznie zakleić.
Przyszła reszta ekipy i też się rozsiedli. Było po godzinie 7 rano, w sobotę 2 lipca. Myśleliśmy o drugim już tego dnia śniadaniu. Znajdowaliśmy się na skraju dużego osiedla. Tu musiał być sklep! Ruszyliśmy więc w drogę. Pomysł, by odwiedzić któryś ze świdnickich supermarketów upadł – były dokładnie po drugiej stronie miasta. Wkrótce wypatrzyliśmy busa, który zatrzymał się – tak, przed sklepem! Zanim jednak zdołaliśmy doń dojść, zza bloku mieszkalnego wyłonił się znajomy szyld „Biedronki”. Eureka!
Wszyscy ruszyli na wielkie zakupy. Wrzucając do koszyka kolejne rzeczy nie bardzo się nawet zastanawiałem jak to upchnę do niewielkiego i wypchanego już i tak plecaka. Żelki, bułki, krówki, jabłka, polędwica, mrożona herbata...
Po zakupach zaczęliśmy się rozglądać za jakąś ławką. Nasz wzrok padł na plac zabaw między blokami. Tam też się udaliśmy i siedząc wokół piaskownicy zaczęliśmy jeść. Od czasu do czasu ścieżką obok przechodziły pojedyncze osoby (spieszące zapewne do lub z „Biedronki”) patrzące na nas ze zdziwieniem. Po którymś takim spojrzeniu rzuciłem pytanie „Czy ludzie tutaj nie jedzą śniadań?” :-)
Po posiłku był czas na oklejanie stóp plastrami (to był rytuał powtarzający się potem praktycznie na każdym postoju!) i ruszyliśmy w drogę. Szliśmy na początku jak paralitycy i to później też było normą :-)
Podczas gdy na odcinku Wrocław-Ślęża nawigacją zajmował się Radek, od Przełęczy Tąpadła nawigowaniem zająłem się ja. Mimo nie najdokładniejszej mapy (powiat świdnicki 1: 60 000) bez pudła przeprowadziłem ekipę przez Świdnicę. Około godziny 9 znaleźliśmy się przy skrzyżowaniu drogi nr 379 z drogą przez Witoszów na Wałbrzych. Tam był długi postój.
Dalsza droga wiodła nas przez Witoszów Dolny i Górny. W tym pierwszym zaintrygował nas najbardziej skansen ciężkiego sprzętu wojskowego, w tym drugim moją uwagę przykuł piękny stary pałac, który – jeśli dobrze pamiętam – był kwaterą główną króla pruskiego Fryderyka II podczas prusko-austriackiej bitwy pod Burkatowem w 1762 r.
Podczas postoju na przystanku w Witoszowie Dolnym sprawdziłem na rozkładzie, że zaraz będzie jechał autobus MZK do Świdnicy. Autobus faktycznie przyjechał (trochę spóźniony), ale się nie zatrzymał, bo przystanek był „na żądanie”. Wniosek był taki, że następnym razem trzeba pomachać :-)
Kolejny postój wypadł na przystanku we wsi Pogorzała. Radek powiedział nam, że on pójdzie szybciej, bo musi w las i będzie na nas czekał. Po pewnym czasie ruszyliśmy. Idziemy, idziemy, idziemy – a Radka nie ma! Dopiero gdy dochodziliśmy do skrzyżowania dróg na Poniatów i Julianów, a więc byliśmy już w Wałbrzychu, zobaczyłem z tyłu znajomą sylwetkę...
Przed nami rozciągała się piękna panorama. Zabudowania Wałbrzycha były poukrywane w dolinach i w krajobrazie dominowały góry z królującym Chełmcem. Gdy pomyślałem, że proponowałem przed wyprawą na forum wejście nań, zrobiło mi się słabo :-)

Wałbrzych miastem krów
Z wzmiankowanego skrzyżowania mieliśmy dojść polną drogą do ul. Grzybowej i Świerkowej, a następnie omijając Lisi Kamień i Ptasią Kopę dotrzeć do dworca PKP Wałbrzych Miasto. Tak wyglądała teoria, a w praktyce wyszło nieco gorzej, bo wybrałem nie tą polną drogę co trzeba i w rezultacie zamiast koło sztolni uranowej wyszliśmy na rozległe pastwiska mijając krowy (Czy kojarzyliście kiedyś te zwierzęta z Wałbrzychem? Ja od tej pory już tak :-) ) i forsując kolejne ogrodzenia. Wreszcie dotarliśmy do ww. ulic. Na końcu ul. Świerkowej była narada. Ulica kończyła się ślepo, ale wg mapy Radka była tam dróżka skracająca drogę na dworzec PKP. Radek wszedł z Piotrkiem w krzaki, a ja zrozumiałem wcześniej, że idą na rekonesans i wrócą by nam powiedzieć, czy dróżka jest. Czekamy w trójkę, czekamy i czekamy... Wreszcie postanowiliśmy iść zgodnie z pierwotnym planem zielonym szlakiem rowerowym i dalej ul. 11 listopada. Tym sposobem doszliśmy na dworzec PKP Wałbrzych Miasto jakieś 10 minut po Radku i Piotrku, którzy siedzieli już w środku na ławce. Okazało się, że mieliśmy iść za nimi, bo nie mieli zamiaru wracać po nas pod górę :-)
Postój i narada nad kolejnym odcinkiem trasy. Trzeba było zdecydować, czy pójdziemy wariantem Radka (przez Kamienną Górę) czy moim (przez Krzeszów). Wygrał mój wariant gdyż był krótszy i lepiej rozpoznany (od Krzeszowa znaliśmy już trasę z zeszłorocznej wyprawy Wielka Sowa-Śnieżka), ale wprowadziliśmy pewną modyfikację. Zamiast iść na południe do węzła drogowego za dworcem PKS i stamtąd bardzo ruchliwą i niebezpieczną drogą nr 367, Radek zaproponował alternatywne dojście na skróty przez Sobięcin do Boguszowa-Gorce. Uzbrojony w mój plan Wałbrzycha przeprowadził nas bocznymi ulicami, ścieżką między hałdą a osadnikami pyłu węglowego, obok kopalni ”Julia” do wiaduktu kolejowego w Sobięcinie.

Śladami „Sudeckiej setki”
Stamtąd ruszyliśmy kawałek trasą nr 367, a następnie skrótem przez ul. Widok i Sobięcińską. Po drodze Radek opowiadał nam o „Sudeckiej setce”, w której uczestniczył tydzień wcześniej i po której kolana nie przestały go jeszcze boleć. Mogliśmy podziwiać m.in. znaki wskazujące drogę z tej imprezy. Ogólnie nawigacją na tym odcinku zajmował się Radek (z krótką przerwą, gdy znów się musiał oddalić i prowadziłem ja). W Boguszowie weszliśmy na żółty szlak (nadal prowadził Radek), który miał nas zaprowadzić do wsi Grzędy.
Na przełęczy w Paśmie Dzikowca mieliśmy postój, po którym zeszliśmy do rzeczonej wsi. Dolina, w której znajdował się przysiółek Ptasi Śpiew, przypominała mi bardzo dolinę w Beskidzie Niskim, w której była niegdyś wieś Radocyna.
W Grzędach odbywało się wesele (i to chyba w prywatnym domu!) . Stąd na Śnieżkę mogłem już iść na autopilocie :-)
Przy głównej drodze weszliśmy na czerwony szlak (Główny Szlak Sudecki). Za półtorej godziny mieliśmy dotrzeć do Krzeszowa.
Tego dnia na tapecie pojawiła się kwestia noclegu. Z góry zakładaliśmy, że pierwszej nocy nie śpimy, ale podczas drugiej przekimamy się chociaż kilka godzin. Zaproponowałem, żebyśmy zanocowali w Domu Pielgrzyma przy sanktuarium w Krzeszowie. Mieliśmy to omówić po dojściu na miejsce.
Czekała nas jeszcze wspinaczka na Krzeszowskie Wzgórza (mimo, że niewysokie, to podejście od strony Grzęd, już w lesie, daje w kość) i niedługo znaleźliśmy się przy remontowanych ruinach kaplicy na Górze św. Anny. Padła propozycja noclegu w środku (dach był :-) ), ale upadła wskutek mojego protestu. Wizja wzięcia prysznica i spania w łóżku była zbyt kusząca oczko

Dom Pielgrzyma
Z Góry św. Anny zaczęliśmy schodzić w stronę asfaltowej drogi Grzędy-Krzeszów. Zanim do niej dotarliśmy, zaczęło padać. Panorama Krzeszowa i gór za nimi, którą mogliśmy podziwiać, była ładna, ale brakowało Śnieżki ukrytej w gęstych deszczowych chmurach.
Asfaltem wmaszerowaliśmy do Krzeszowa. Siedliśmy na ławkach na dziedzińcu przed bazyliką. Zaczęły się negocjacje odnośnie noclegu. Był głos by iść dalej i nocować w lesie, ale zwyciężyła opcja noclegu pod dachem. Ustalenia wymagało jedynie to, o której należy wstać i iść. Ustaliliśmy, że pobudka będzie o godzinie 5, wyjście o 6. Jako że było już po 20.30, dużo czasu na sen nie zostawało...
Trzeba było jeszcze zlokalizować Dom Pielgrzyma i dowiedzieć się, czy nocleg jest możliwy. Rozeszliśmy się w różne strony. Obiekt namierzył Radek. Powiedział, że miejsca są i że możemy wyjść o 6 rano. 3 osoby udały się do rzeczonego domu (zlokalizowanego w klasztorze), zaś ja z Radkiem poszedłem jeszcze na zakupy, prosząc Artura o zabranie mojego plecaka.
Po zakupach poszliśmy do Domu Pielgrzymka, gdzie już w dwóch pokojach rozlokowali się Kasia, Piotrek i Artur. Podziękowałem temu ostatniemu za przyniesienie plecaka i obiecałem, że jutro mogę ponieść na analogicznym dystansie jego :-)
Kolacja, a potem mycie (bardzo uproszczone ze względu na brak ciepłej wody – prawie całą zużyła Kasia jęzor). Przed 22 wszyscy się położyli i wkrótce zasnęli.

Nocne „opętanie”
O 5 rano zadzwonił budzik w mojej komórce, wtedy już jednak nie spałem. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że żaden ze współlokatorów nie wykazuje oznak wstawania :-) Radek zakomunikował, że on nastawił komórkę na 5.30. Po próbach budzenia Artura podreptałem do łazienki, wpadłem bowiem na pomysł, że przez noc zagrzała się woda i dobrze zacząć dzień od ciepłego prysznica, zwłaszcza że poprzedni był prawie dwie doby temu :-) Woda była gorąca, więc pluskałem się nieco dłużej, niż było to konieczne, ale nikt się do łazienki nie dobijał, więc nie musiałem się spieszyć.
Po kąpieli było śniadanie i przy tej okazji dowiedziałem się, że w nocy narobiłem Radkowi stracha. Otóż w pokoju zająłem poprzedniego wieczora jedyne dostępne z czterech łóżek. Traf chciał, że mocno skrzypiało, a ja nie należę do osób, które leżą w śnie spokojnie – uprzedziłem zresztą przed spoczynkiem współlokatorów, że będę się wiercić. Okazało się, że ok. 23 śpiąc zacząłem się przewracać z taką siłą, że odgłosy zbudziły Radka, który sądził, że coś mnie opętało i nie wiedział, co robić bardzo szczęśliwy Świecił na mnie komórką, ale to mnie akurat nie zbudziło. W każdym razie sam z siebie się uspokoiłem nie zakłócając już snu współlokatorów. Mam zresztą szczególne ”szczęście” do spania na skrzypiących łózkach podczas górskich wędrówek oczko

W strugach deszczu
Tuż po godzinie 6 opuściliśmy Dom Pielgrzyma. Do Śnieżki pozostawało już tylko 8-9 godzin marszu. Ledwie zdołaliśmy opuścić w Betlejem asfalt zagłębiając się w Góry Krucze, zaczęło padać – i padało już w zasadzie, z różnym natężeniem – aż do końca!
Po dotarciu do szosy Lubawka-Kamienna Góra przeszliśmy przez barierkę i zaczęliśmy iść na azymut 240 w kierunku mostu na Bobrze. Okazało się, że most widać gołym okiem, więc skierowaliśmy się prosto na niego. Do nasypu kolejowego trawa nie była wysoko, natomiast za torami sięgała kolan. Nogawki spodni były mokre, ale moje buty pozostały suche.
Krótki asfaltowy odcinek i skręt w lewo na polną drogą. Nią w las, z całkiem solidnym podejściem, po czym w prawo na grzbiet Zadziernej. Wyszliśmy z lasu. Na dole leżała wieś Paprotki, za nią były Wzgórza Bramy Lubawskiej, zaś po lewej Zbiornik Bukówka, a za nim zaś Grzbiet Lasocki czyli wschodnia partia Karkonoszy.
Podczas zejścia do Paprotek przemoczyłem doszczętnie w trawie porastającej drogę swoje buty i takie pozostały już do końca wyprawy. Na dodatek deszcz przemienił się w regularną ulewę! Na szczęście zaraz była wiata przystankowa, pod którą mogliśmy się schronić. Przymusowy postój nie trwał długo. Ulewa minęła, co bynajmniej nie oznaczało, że przestało padać.
Z Paprotek w ciągu godziny dotarliśmy asfaltową droga do Paczyna. Kolejny postój na przystanku, tym razem nie posiadającym ławek. Dalszy marsz w górę wsi. Dostrzegłem kolejny przystanek, na którym zatrzymałem się, by zmienić opatrunki na stopach, o czym poinformowałem innych. Wszyscy chętnie usiedli. Odciski wyglądały paskudnie. Okazało się, że Kasia ma cały zestaw igieł i teraz nadeszła pora, by przekłuć pęcherze. Operacja się udała, pacjent przeżył :-) W międzyczasie znowu zaczęło lać, więc czekaliśmy cierpliwie, aż natężenie deszczu umożliwi dalszą wędrówkę. W końcu deszcz dał za wygraną i stał się tylko znośną mżawką.
Asfaltem maszerowaliśmy w górę Paczyna. Dotarliśmy wreszcie na skrzyżowanie z niebieskim szlakiem, gdzie asfalt się kończył. Jeszcze krótki odcinek łąkami i weszliśmy do lasu. Byliśmy w Karkonoszach, a do Śnieżki pozostało ok. 5 godzin marszu...



Jakie przygody spotkały Kasię i Radka w drodze na Przełęcz Okraj?
Jaką drogą weszliśmy na Śnieżkę?
Co się stało z parasolką Radka?

Tego i wielu innych rzeczy dowiecie się z II części relacji, która pojawi się już wkrótce oczko
  
Pawel_QQ
08.07.2011 11:53:35
poziom 4

Grupa: Moderator

Posty: 209 #730485
Od: 2008-9-27


Ilość edycji wpisu: 2
O turystach i ich prognozie pogody. Radek i Kasia w dzikich ostępach Karkonoszy
W lesie było bardzo mokro – czasami tak, że trzeba było schodzić z drogi i iść bokiem, by ominąć „przeszkody terenowe o wilgotności 100 procent”. Deszcz nadal padał, ale bliskość celu mobilizowała do dalszego marszu. Na mapie zaznaczona była na Rozdrożu Kowarskim wiata, co też było mocnym dopingiem, choć ja wyrażałem obiekcje, bo jakoś nie mogłem sobie jej przypomnieć z październikowej wędrówki. Po dotarciu pod wskazany wyżej adres okazało się, że wiaty oczywiście nie ma! Po bardzo krótkim postoju ruszyliśmy dalej. W końcu wyszliśmy na asfalt.
Dochodziło południe. W związku z tym mieliśmy zatrzymać się na Anioł Pański. Podążając szybkim tempem z Piotrkiem, oddaliłem się dość znacznie od pozostałych. Gdzieś za Rozdrożem pod Sulicą czekałem na resztę. Czekałem i czekałem, aż wynurzył się zza zakrętu Artur. Był sam, więc wznowiłem wędrówkę i wkrótce skręci liśmy z Piotrkiem na niebieski szlak, którym ścięliśmy serpentyny drogi na Przełęcz Okraj. Krótki postój pod drzewem i masz. Wyjście na asfalt, ostatnie kilkaset metrów i schronisko. Raj, oaza, przystań i wymarzone miejsce na porządny obiad!
Parking przy obiekcie był pusty, co sugerowało brak tłumu. Tak było istotnie – w środku spotkaliśmy tylko dwójkę turystów. Zrzuciliśmy mokre kurtki, wieszając je na kołkach i zamówiliśmy z Arturem pierogi (były pycha, polecam!).
Czekając na pierogi i Kasię z Radkiem przysłuchiwaliśmy się dwójce turystów. Dziewczyna i chłopak – na oko starsi od nas – siedzieli nad jakimś grafikiem i dyskutowali. Padały m.in. nazwy Zakopane i Turbacz, więc chyba robili jakąś „Grand Tour” po polskich górach. Nie mieli przy sobie plecaków, ale z rozmowy wynikało, że nie mają też samochodu. Zapewne nocowali w schronisku (mieli suche rzeczy!) i teraz debatowali nad czymś ostro. Zdaje się, że rozważali sens wejścia na Śnieżkę w taką pogodę, jaka była aktualnie za oknem. Padło bardzo optymistyczne stwierdzenie, że wg prognozy (jakiej?) ma padać między 12 a 15. Dziewczyna wychodziła z założenia, że się wypada i będzie w miarę. Ta wieść bardzo podniosła mnie na duchu, choć mam awersję do prognoz pogody w górach (poprzedniego wieczora Piotrek mówił, że wg prognozy ma w niedzielę 3 lipca spaść na Śnieżce 10 mm deszczu – tymczasem tyle lało się nam w drodze na Okraj na głowę chyba w ciągu każdych 10 minut :-) ). W końcu wyszli, a my nadal czekaliśmy na Kasię i Radka. Trochę się martwiłem, więc w ruch poszły telefony. Radek nie odbierał, a Kasia była poza zasięgiem... Parafrazując scenę z filmu „Helikopter w ogniu”:
- C2, this is QQ. We have 2 MIA: Kasia Herlender and Radek Kołkowski.
- Roger that.
W pewnym momencie wydawało mi się, że widzę ich za oknem, że Radek robi zdjęcie i że idą dalej bez zatrzymania. Pobiegłem w skarpetkach (buty się suszyły) do drzwi i wyjrzałem przed schronisko, ale ich nie było. Zaalarmowałem Artura, który wyszedł w butach. Dość długo nie wracał, ale wreszcie wszedł z Radkiem i Kasią. Okazało się, że za oknem wcale nie wiedziałem ich!
Nasi „zagubieni w akcji” wyglądali jak zmokłe kury. Przemokli na wylot! Okazało się, że też wpadli na pomysł skrócenia drogi asfaltem, ale wybrali zły szlak, skręcili gdzieś w dół, a gdy zorientowali się, że idą źle, postanowili iść na przełaj. W rezultacie wpakowali się w jakieś iglaki i wykroty, gdzie Radek przebił sobie badylem swe adidasy. Radek pytał, czemu nie zaczekaliśmy, a gdy wyjaśniłem, powiedział, żebym lepiej nie wiedział co o mnie myślał, przedzierając się przez karkonoskie ostępy, bo to się nie nadaje do powtórzenia (Radek słynie ze stoickiego spokoju i to musiałoby być ciekawe doświadczenie usłyszeć z jego ust potok takich słów bardzo szczęśliwy).
Radek rozpoczął wykręcania skarpetek zalewając pół podłogi w barze (wcześniej pod kurtkami Piotrka, Artura i moją utworzyła się spora kałuża, tak samo jak koło mojego plecaka; Artur zresztą sięgając po jakąś rzecz do swego plecaka stwierdził, że ma na dnie kałużę bardzo szczęśliwy).

Przez Czechy na Śnieżkę
Po tym, jak Kasia z Radkiem doprowadzili się w miarę do porządku, przedstawiłem swój plan „ataku szczytowego”. Istniało kilka dróg, którymi mogliśmy pójść z Przełęczy Okraj na Śnieżkę. Standardową byłby szlak niebieski przez Czoło i Skalny Stół. W takim przypadku czekało nas jednak mordercze podejście na Kowarski Grzbiet, strome, a w dodatku w tą pogodę z pewnością błotniste i śliskie. Ponadto na wypłaszczeniu grzbietu też czekało błoto i slalom między kamieniami.
Można było częściowo trawersować grzbiet czerwonym szlakiem przez Czechy, wychodząc tuż przed Sowią Przełęczą. My zdecydowaliśmy się na szlak żółty, który łukiem omijał grzbiet i wychodził przy schronisku Jelenka. Był najkrótszy, ponadto wiódł w większości drogą asfaltową.
Opuściliśmy więc progi schroniska i ruszyliśmy w stronę nieodległej granicy. Po czeskiej stronie kręciło się trochę ludzi. Szlak przez połowę trasy do Jelenki opadał, by potem iść w górę, miejscami dość stromo, ale zupełnie znośnie. Przy Jelence nawet się nie zatrzymaliśmy. Rzuciłem tylko przelotne spojrzenie i widziałem kogoś siedzącego w jadalni przy oknie – w ciepełku i pewnie przy piwku :-)
Nas czekała teraz przeprawa z Czarną Kopą. Dopóki szliśmy wśród drzew, a potem w wysokiej kosówce, korzystałem z parasola. Wiało coraz mocniej, więc niedaleko wierzchołka Czarnej Kopy schowałem parasol i naciągnąłem kaptur na głowę.
Było już wyraźnie słychać wycie huraganowego wiatru.

„Nie sądziliśmy, że ktoś przyjdzie w taką pogodę. Wiatr wieje 200 km/h!”
Znów ten wiatr! Znałem go. W marcu zeszłego roku też tak wiało. W październiku w nocy też. Choć może nie aż tak silnie. Teraz z tym wiatrem padał deszcz – choć padał to chyba źle powiedziane. On sunął poziomo z prawej strony w lewą z imponującą prędkością wbijając się z ogromną siłą w nasze sylwetki. Nie będę się tu silił na
literacki opis, bo nikt, kto czegoś takiego nie przeżył, nie zrozumie, co to znaczy nie móc iść pod górę, albo zostać zepchniętym w jednej sekundzie z prawej strony szlaku na lewą...
Nie zależało mi na tym, by być na Śnieżce jako pierwszy. Tak się jednak stało, że znalazłem się z przodu grupy i to mi dane było stanąć pierwszemu z całej piątki przy słupku z magiczną tabliczką „Snežka”. Do godziny 16 brakowało jednej minuty. 45 godzin i 48 minut upłynęło od chwili, gdy ruszyliśmy z wrocławskiego Rynku...
Nie ucałowałem słupka z tabliczką, wspomnienia z trasy nie przemknęły mi przez głowę, nie rozpierała mnie radość – ja po prostu chciałem wejść pod dach i napić się herbaty!
Obszedłem „talerze” i wszedłem do restauracji. Ta cisza! Nie wieje, nie pada...
Wnętrze zmieniło się od ostatniej wizyty we wrześniu 2010 r. podczas Przejścia dookoła Kotliny Jeleniogórskiej. Powstała kawiarnia, a obok restauracja.
Skierowałem się w stronę lady. Zauważyłem czwórkę ludzi, którzy siedzieli apatycznie w kilku miejscach. Nagle mnie zobaczyli. Zrobił się ruch i zanim nawet zdążyłem ściągnąć plecak, już usłyszałem pytanie: „Co ciepłego podać do picia? Herbatę? Grzańca?”. Ludzie, dajcie mi ściągnąć plecak! - pomyślałem.
Zamówiłem herbatę (6 zł, jakby ktoś pytał). Pani, której płaciłem, powiedziała: „Nie sądziliśmy, że ktoś przyjdzie w taką pogodę. Wiatr wieje 200 km/h!”.
Ile?! - spytałem nie bardzo dowierzając
200 km/h.
Chyba wiedzieli, co mówili, skoro przez ścianę sąsiadują z obserwatorium meteorologicznym...
Pani spytała jeszcze, czy jestem sam. Powiedziałem, że za mną idzie trzech kolegów i koleżanka. Ledwie wziąłem z lady herbatę, już się zjawiła reszta ekipy.
Lokal był czynny do 17.00, my opuściliśmy go 25 minut przed zamknięciem.

„Dziękuję Wam!”
W tym miejscu w zasadzie mógłbym skończyć tą relację. Trzeba jednak dodać kilka słów wyjaśnienia.
Ze Śnieżki schodziliśmy Drogą Jubileuszową. Widoczność była fatalna: 10, może 15 metrów. Wydawało mi się, że wiatr nie wieje już z taką siłą, jak w drodze na szczyt, zresztą weszliśmy też po drodze w odcinek osłonięty od wiatru. Przy Śląskim Domu nie zatrzymaliśmy się, tylko od razu zaczęliśmy schodzić czerwonym szlakiem przez Kocioł Łomniczki. Zejście wymagało wiele uwagi i było raczej wolne. Przy Wodospadach Łomniczki spotkaliśmy jedynego turystę na szlaku na całej wyprawie – pan szedł z psem (jak to się ma do przepisów w Karkonoskim Parku Narodowym?), ale pies najwyraźniej się bał przejść przez kładkę nad Łomniczką. Zaczerpnąłem wody z potoku i dałem ją też Arturowi – tak samo, jak 3 lata temu, gdy schodziłem z Królowej Sudetów z Marcinem Całusem po przejściu trasy Legnica-Śnieżka.
Krótki postój był jeszcze przy schronisku nad Łomniczką. Potem już tylko zejście żółtym szlakiem do Wilczej Poręby i zapakowanie się do dwóch aut, które po nas przyjechały. Jazda 140 km/h autostradą, by zdążyć na 21.30 na Mszę do dominikanów we Wrocławiu. Z Radkiem byliśmy spóźnieni 5 minut, reszta jakieś 10.
Po Mszy spotkaliśmy się przed kościołem. „Teraz pora na jakieś przemowy” - powiedziała Kasia.
Powiedziałem tylko „Dziękuję Wam!”. Umówiliśmy się na spotkanie „poekstremowe”. Każdy ruszył w swoją stronę. Wyprawa dobiegła końca.


Cóż więcej dodać? My, którzy uczestniczyliśmy w marszu na Śnieżkę, nigdy go nie zapomnimy. Pozostanie wspaniałym wspomnieniem. Oto nasza historia. Nie napisałem wszystkiego, wiele rzeczy zostało w sercu, bo trudno je wyrazić słowami...



PS A co się stało z parasolką Radka? Podmuch wiatru na grzbiecie Karkonoszy zerwał czaszę i poniósł ją hen daleko. Radek został z rączką w dłoni i rączkę ową zabrał ze sobą na pamiątkę pan zielony
  
sprintek
10.07.2011 00:01:12
poziom 1

Grupa: Użytkownik

Posty: 31 #731598
Od: 2011-2-4
Ja też (po tygodniu) chciałbym Wam wszystkim podziękować za tą wyprawę. Jak dla mnie bomba! Pierwszy raz w Wałbrzychu, Boguszowie, Krzeszowie, innych mniejszych wioskach i o zgrozo: na Śnieżce! Sam zdziwiłem się, że z Waszą nieocenioną pomocą udało mi się przejść te 125km, pomimo, że wcześniej maksymalny dystans pokonany pieszo wynosił tylko 50km oczko. Atmosfera była genialna, nogi nie bolały aż tak, jak miały boleć a nawet buty się nie rozleciały. Chyba jednak załapałem bakcyla i wezmę się za przygotowania, by na następny sezon być gotowym na jakąś Setkę, Harpagana czy coś w tym stylu oczko. Teraz to nawet żal na rowerze jeździć, skoro na piechotę można dojść lol. Bardzo serdecznie Wam dziękuję, Kasi, Radkowi, Pawłowi i Arturowi.

PS
Jeśli Artur bądź Radek mają zdjęcia z wyprawy, to proszę o udostępnienie ich na Picassie oczko
  
Pawel_QQ
11.07.2011 11:25:31
poziom 4

Grupa: Moderator

Posty: 209 #732181
Od: 2008-9-27


Ilość edycji Admina: 1
Zdjęcia Artura
https://picasaweb.google.com/artur.szymanowski/WrocAwSniezka0103072011

Radek ma wrzucić swoje wkrótce oczko
  
Radek_K
12.07.2011 02:37:21
poziom 4



Grupa: Administrator 

Lokalizacja: kwantowo nieoznaczona

Posty: 239 #732761
Od: 2008-9-26
Link do moich zdjęć, wraz z kilkoma zdjęciami zrobionymi przeze mnie przy użyciu aparatu Artura:

https://picasaweb.google.com/radoslav.kolkowski/MarszZWrocAwiaNaSniezke

Zmierzyłem dokładnie ilość kilometrów na pokonanej przez nas trasie. Wyszło 127,33 km, uwzględniając błądzenie na polach w Wałbrzychu.

Zaczynam już myśleć o powtórzeniu tego przejścia, być może za rok, na wiosnę oczko Fajnie by było spróbować przejść ten dystans bez noclegu, a także zminimalizować długość odcinków prowadzących ruchliwymi drogami.
  
Pawel_QQ
12.07.2011 07:52:47
poziom 4

Grupa: Moderator

Posty: 209 #732777
Od: 2008-9-27
    Radek_K pisze:

    Zaczynam już myśleć o powtórzeniu tego przejścia, być może za rok, na wiosnę oczko Fajnie by było spróbować przejść ten dystans bez noclegu, a także zminimalizować długość odcinków prowadzących ruchliwymi drogami.

Ja już się na powtórkę z rozrywki nie piszę oczko Ale patrząc na przebieg trasy mogę sugerować jej "wyprostowanie" (przez założenie, że wchodzimy na Ślężę odbiliśmy na południe; ogólnie trasa ma lekkie odchylenie południowe wesoły ) - skróci to dystans, a i pewnie polne drogi się znajdą pan zielony

Przejdz do góry strony<<<Strona: 2 / 2    strony: 1[2]

  << Pierwsza     < Poprzednia      Następna >     Ostatnia >>  

HOME » EXTREME » Z WROCŁAWIA NA ŚNIEŻKĘ

Aby pisac na forum musisz sie zalogować !!!


TestHub.pl - opinie, testy, oceny